Tron: Legacy

Autor: Anya , piątek, 31 grudnia 2010 02:44

Tak, właśnie wróciłam z kina i zamierzam podzielić się z Wami swoimi wrażeniami:D. Od razu zaznaczam, że dobrze byłoby, gdyby czytały to osoby będące już po seansie, bo zawartość spojlerów pewnie będzie duża (jako że zamierzam odpowiedzieć na kilka moim zdaniem bezpodstawnych zarzutów wobec tego filmu:P). Zaznaczam też, że "Tron" nr jeden to lwia część mojego dzieciństwa i jeden z najulubieńszych filmów, więc na dwójkę czekałam z wielką niecierpliwością, zwłaszcza po interesujących i ładnych trailerach. No więc, zaczynajmy, póki wszystkie wrażenia są na świeżo!

(Zaznaczam też, że "opinia jest jak dupa - każdy ma własną" i ja wyrażam tu jedynie swoje zdanie. Jeśli ktoś myśli inaczej, nie znaczy to, że nie ma racji, a ja bynajmniej nie twierdzę inaczej, nawet próbując odpowiadać na argumenty. Moja wizja, moja sprawa. Gwoli ścisłości.)

Zacznijmy od tego, na co się najbardziej narzeka w przypadku filmu "
Tron: Dziedzictwo" - fabuła, a raczej jej brak. Krew mnie zalewa. Jak to - brak fabuły? Brak fabuły to był w "Adventureland", którego po obejrzeniu autentycznie nie potrafiłam streścić. W "Tronie" fabuła jednak jest. Nie jest może najwyższych lotów, nie porusza problemów egzystencjalnych i ratowania całego kosmosu, ale jest. Młody chłopak, spadkobierca Encomu, dostaje się do Sieci, gdzie ponoć jego ojciec wezwał swojego starego kumpla (kto pamięta 'jedynkę', hę?:)). Spotyka najpierw kolesia będącego klonem tatuśka, a później samego ojca, który prowadzi w Sieci pustelnicze życia wyrzutka po tym, jak został odcięty od możliwości powrotu. Młody wpada na pomysł, jak przetransportować ojca do domu i przy okazji utrzeć nosa Clu, głównemu bardzo-złemu-panu, który panoszy się w Sieci i tworzy 'idealne społeczeństwo', jak zlecił mu kiedyś Flynn. A że osiąga to przemocą i terrorem, to trudno mu się dziwić. Najlepszy i najłatwiejszy sposób na dyscyplinę, jak mniemam. Później pojawia się jeszcze kilka postaci - obowiązkowo śliczna bohaterka, która pomaga naszemu uroczemu chłopaczkowi (notabene, moim zdaniem strasznie marny aktor, podobnie jak Hayden Christensen posiadający maksymalnie trzy wyrazy twarzy). Gry, tak jak w 'jedynce', stanowią sporą część całości i są oczywiście bardzo widowiskowe (a raczej na tyle, na ile się da, ale o grafice później). Obowiązkowo kilka elementów humorystycznych (piesek głownego bohatera i włamywanie się do Encomu, ach, ta młodość), miłości zbyt wiele nie było, chyba że tej ojcowskiej, plus jedna nieco patetyczna scena pary odjeżdżającej w stronę słońca - w pełni jednak uzasadniona, ładna i z sensem. No i oczywiście postać Trona, która pojawia się w zaskakującej roli 'przekonwertowanego' programu, który 'nawraca' się w ostatniej chwili i coś czuję, że powróci w kolejnej części (bo nie wątpię, że ona powstanie, a nawet mam taką szczerą nadzieję). Ojciec i syn, to, co stało się z Siecią, Użytkownicy, którzy są traktowani jako zło konieczne, a w 'jedynce' - bogowie, dziedzictwo Encomu i Flynna, relacja Flynna i Clu... Jeśli to nie jest fabuła, to ja nie wiem, co jest. Przepraszam, ale nawet, jeśli to wszystko jest przedstawione prosto i w sposób taki, że trafi do każdego, to jakby nie patrzeć - fabuła JEST.

Grafika. Ludzie zarzucają, że marna. A ja mówię - takiego wała. Kto widział jedynkę przed pójściem na "Dziedzictwo"? (kto nie widział, niech się nie przyznaje, bo zastrzelę) Sieć była - uwaga - Siecią linii, podobną w budowie do twardego dysku, czego więc oczekiwać od nowej części? Wydaje mi się, że oddali 'stary' wygląd Sieci wręcz idealnie, zważywszy na to, że szczególnego bogactwa dizajnu to tam nigdy nie było. Light-Cycles, nowe uniformy, budynki, samoloty (za nie wielki plus - pokochałam sceny pościgów powietrznych). Że scen w 3d było mało, to prawda, można było je lepiej wykorzystać, ale mnie to jakoś w ogóle nie przeszkadzało, bo i tak wygląd Sieci mnie powalił na kolana. Tak, lubię taką stylistykę, więc moim zdaniem grafika "Dziedzictwa" bije grafikę "Avatara". Nie efekty, ale grafika. Bo całość skomponowana jest przepięknie mimo całej swojej prostoty i braku dojebanych w kosmos fajerwerków.
O aktorstwie już wspomniałam, główny bohater nieco mnie irytował, ale lepszy on, niż Zac Efron czy Justin Bieber (tak, ten drugi ma zacząć niedługo grać w filmach, a pierwszy... hmm, podobno ostatnio się wyrobił, uwierzę jak zobaczę). Olivia Wilde - no śliczna, urocza i w ogóle, ach och. Bridges - jak zwykle. Ogólnie bez szaleństw, ale nie jest tragicznie. A teraz zagwozdki fabularne.

Jakim cudem Quorra, jako ISO, przeżyła po przeniesieniu się do naszego świata - a kto powiedział, że nie może tego zrobić? Sam Flynn powiedział, że nie wie, czym albo kim są ISO. Może więc powstali z myślą o tym, żeby przenieść się do naszego świata i dzielić się swoją wiedzą? Taka jest moja teoria, wydaje mi się to najbardziej prawdopodobne. Opcja, że Flynn ich przeprogramował nie wydaje mi się możliwa, ponieważ sam przyznał, że nie do końca poznał ich kod, bo jest skomplikowany i w ogóle.

Niewykorzystana postać Trona - no cóż, pojawia się dość często, choć z początku nie wiadomo, że to Tron. Moim zdaniem nie potraktowano go po macoszemu, po prostu tym razem kto inny był głównym bohaterem. Jak znam życie, nasz (a przynajmniej mój) ulubieniec powróci w kolejnej części i będzie rządził niepomiernie. A jako Rinzler wymiatał i - przyznam się szczerze - doszłam do wniosku, że to on jest moją ulubioną postacią z tego filmu.

Przerost formy nad treścią, przereklamowany - sratatata. Jakimś dziwnym trafem o każdym reklamującym się bardziej intensywnie niż np. "Źródło" Aronofsky'ego czy inny "Never Let Me go" (które to - obydwa - uwielbiam) mówi się, że jest 'przereklamowany' (tylko w tym roku słyszałam taką opinię o chyba szesnastu filmach, aaaaa). Przerost formy nad treścią? Moim zdaniem jaka forma, taka treść - prosta, a nawet banalna, ale będę bronić tego, że jest na poziomie. A że promocja była dość agresywna, to mi akurat nie przeszkadza, bo plakaty były ładne.

Dwójka straciła mitologię i polot jedynki - tak się często dzieje, niestety dwójka prawdopodobnie nastawiona była na inne cele, niż jedynka (kasa, efekty, dobra zabawa). Mnie się jednak dwójka podobała i uważam, że wszystkie problemy i zagadnienia poruszane w jedynce dotyczą również dwójki. Problem Użytkowników itd. Więcej o tym napiszę pewnie w osobnym poście, kiedy to po raz szesnasty obejrzę jedynkę, bo jakoś tak mnie naszło:P.

Alkohol i 'pijący' program - halo, programy są tworzone przez ludzi, prawda? Ten program 'alkoholik' mógł być albo żartem programisty (typu biuściactej laski siedzącej na pasku zadań), albo programem z błędem (w wyniku którego popadł w nałóg - brzmi absurdalnie, ale to w koncu sci-fi:D). A alkohol? Nigdzie nie jest wprost powiedziane, że to był alkohol. Może Użytkownicy przynieśli ze sobą jakieś jego projekcje i się już ostało? Tak samo jak impreza wśród programów. Moim zdaniem to wina Użytkowników, którzy byli - jakby nie patrzeć - ludźmi.

Okej, póki co to na tyle. Jak sobie coś przypomnę, to jeszcze edytuję. Póki co wystawiam ocenę
8/10 i polecam film w zasadzie wszystkim. No, może poza tymi, którzy po każdym filmie oczekują powalenia na łopatki i rozkurwienia kosmosu oraz katharsis.

A, zapomniałabym. Daft Punk odwalił kawał dobrej roboty przy muzyce. Ścieżka dźwiękowa
9/10.

Afarki

Autor: Anya , środa, 29 grudnia 2010 01:16

Andrła

Autor: Anya 01:04

Jak mnie kochasz, to mnie puść

Autor: Anya , poniedziałek, 27 grudnia 2010 14:08

No, plany sylwestrowe się w końcu wyklarowały. O ile do tej pory nie było pewności, czy spędzę tegoroczną noc sylwestrową w domu, czy w Warszawie, o tyle ustaliliśmy w końcu z Łukaszem, że spędzimy sobie Sylwestra we dwójkę w stolicy. W sumie nawet jestem z tego zadowolona. Nigdy nie przepadałam za imprezami, na których jest mnóstwo osób i każdy głośno mówi, a do tego spijają się i zaczynają opowiadać rzeczy, których bynajmniej nie chcę słyszeć. Pięć, sześć osób to dla mnie wystarczające towarzystwo. Więcej? Bywa ciężko, choć nie ukrywam, że byłam też na kilku udanych imprezach. Po prostu nie lubię alkoholu i rzadko piję, a kiedy cały czas się mnie zmusza i polewa kolejne kamikaze/wściekłe psy/żubrówki z sokiem jabłkowym, bynajmniej nie czuję się fajna, tylko zgnębiona. Chyba raz w całym życiu miałam ochotę się napić tak porządnie, a poza tym nawet wino do obiadu piję nieczęsto. Jeśli już mam coś wypić, najczęściej są to słodkie i smaczne, tzw. 'babskie' alkohole - jakieś likiery, sheridany, mojito, malibu z mlekiem. Dla smaku. Wolę pamiętać imprezę taką, jaką była, a nie spijać się do nieprzytomności i opowiadać wszystkim naokoło, że było 'grubo' i 'ale urwał':P. Chociaż nie ukrywam, z Łukaszem czasem pozwolę sobie wypić dobre winko. Portugalskie, zielone. Bo jest smaczne. I japońska choya - najpyszniejsze wino świata, polecam wszystkim tym, którzy jeszcze nie próbowali:).

Night in the Draw

Autor: Anya , niedziela, 26 grudnia 2010 00:41

Ranyboskie. Dziś jest jeden z takich dni, kiedy mam wrażenie, że moje życie skończy się na tym, że będę gotować mężowi obiadki i sprzątać w domu, a nie osiągnę nigdy absolutnie nic.
Idę spać.

Malabar Front

Autor: Anya , sobota, 25 grudnia 2010 23:48

Mimo, że atmosfera tych Świąt jest naprawdę rodzinna i miła, nic nie poradzę na to, że mi tak okropnie smutno i przykro.
To zawsze boli, kiedy opuszczają nas bliscy, kiedy odchodzą od nas przyjaciele. Kiedy nie pozwolą wyjaśnić sobie nieporozumień, kiedy nie chcą rozmawiać i nie odpowiadają na świąteczne życzenia. Rok temu byliśmy dla siebie jak rodzina, a dzisiaj - jak obcy ludzie, tylko przez to, że się zakochałam i w końcu znalazłam szczęście.
Niektórzy powiedzą - trudno, takie rzeczy się zdarzaję, nie przejmuj się, zapomnij. Chciałabym, żeby to było takie proste.
Nie jest.
Czasem łatwo o tym nie myśleć, zwłaszcza, kiedy ma się przy sobie innych, na których nam zależy, ale kiedy indziej znów to wszystko ściska serce niczym żelazne imadło.
Robię wszystko, co w mojej mocy, ale widocznie robię za mało. Zaczynam tracić wiarę w to, że walka o tę przyjaźń ma jeszcze jakikolwiek sens.

Wesołych Świąt

Autor: Anya , piątek, 24 grudnia 2010 22:24

Z racji tego, że dzisiaj Wigilia i czekają nas jeszcze dwa świąteczne dni, życzę wszystkim spokoju, radości i miłości oraz - przede wszystkim - zrozumienia i braku kłótni. Łatwo pokłócić się o byle co w tym czasie, bardzo łatwo zniszczyć atmosferę Świąt. Dla mnie wciąż jest ona magiczna i chciałabym, żeby jeszcze przez weiele lat taka pozostała. Czego sobie i Wam życzę.


Jeszcze w klimatach inFamous

Autor: Anya 16:06

Teledysk znaleziony w sieci; inFamous + Prototype. Spory plus za rewelacyjny dobór muzyki.



inFamous

Autor: Anya 15:13

Postanowiłam napisać co nieco o tej grze, ponieważ zaraz po Heavy Rain to jedyna gra na ps3, którą póki co przeszłam w całości:P. Na początek może jakiś banalny opis dystrybutora, a potem zajmiemy się wrażeniami.

"Fabuła przenosi nas do fikcyjnego, nieco futurystycznego miasta Empire City. Początkowo mamy dostęp tylko do jednej wyspy, którą opanował gang Żniwiarzy (oho, ktoś za dużo grał w grę Mass Effect!). Z upływem czasu śmigać możemy też po dwóch kolejnych, w której czyhają na nas gangi Synów Ziemi i Synów Pierworodnych. Akcja rozpoczyna się z przytupem, bowiem we wprowadzającym filmiku widzimy, jak całe miasto za sprawą wielkiego wybuchu pozbawione zostaje prądu. My wskakujemy w buty niejakiego Cole'a McGratha, który jest niczym przewodnik elektryczny - żadna dawka prądu mu nie straszna, a dodatkowo z powodzeniem może wykorzystywać potęgę elektryczności do własnych celów. A jakie to cele? Tu zasadza się właśnie dość szczególny i zarazem przyciągający jak magnes element inFamous. Cole jest bowiem everymanem, nikim specjalnym, ot - facetem, który przypadkowo znalazł się w niewłaściwym miejscu i niewłaściwym czasie. I to właśnie my zdecydujemy, kim się stanie.

Cole był również nieświadomym sprawcą całej katastrofy. Jako pracownik firmy kurierskiej miał za zadanie dostarczyć paczkę. Nie wiedział, że w środku znajduje się ładunek o ogromnej mocy. Nastąpiło wielkie BUM, a nasz podopieczny znalazł się w jego centrum. Podłączony na skutek eksplozji do systemu energetycznego o mocy kilku tysięcy wolt, dziwnym trafem jednak przeżył. Mało tego: dodatkowo zyskał unikalne moce, które uczyniły z niego kogoś na kształt superbohatera. Jednak jego pozycja wcale nie jest łatwa. W kilkanaście dni po wybuchu, gdy akcja inFamous rozkręca się już na dobre, lokalny prezenter telewizyjny rozpoznaje w nim sprawcę całego zamieszania. Ponieważ miasto pogrążyło się w chaosie i zostało objęte kwarantanną, znalezienie kozła ofiarnego stało się tylko kwestią czasu. Winą za całe zamieszanie mieszkańcy obarczają Cole'a. Wychodzi na to, że to on jest winny wojnom gangów przybierających na sile i tajemniczej zarazie, która szerzy się w Empire City. Dodatkowo na Cole'a śmiertelnie obraziła się jego dziewczyna Trish, a zainteresowała się nim agentka CIA Moya, dla której musi teraz pracować. Misja: odszukanie tajemniczego artefaktu zwanego Kulą Błyskawic. Trzeba przy tym zrobić to szybciej niż członkowie pewnego kultu, którzy chcą artefakt wykorzystać. Gdy dodać do tego fakt, że najlepszy kumpel Cole'a, Zeke, raczy go bezustannie dawką newsów na temat spiskowej teorii dziejów, widać, że nasz podopieczny ma sporo na głowie."

(źródło: gram.pl)

Trzeba przyznać, że autor tekstu przed jego napisaniem nie przeszedł chyba całej gry, ale mniejsza z tym, wszystko mniej więcej się zgadza. Muszę przyznać, że podchodziłam do tej gry dośc sceptycznie, zwłaszcza po porównaniach do Prototype, który znudził mnie po godzinie grania totalnie beznadziejnie przedstawioną fabułą (dodatkowo zresztą marną). Zainstalowałam jednak inFamous na swojej konsolce, odpaliłam jakoś około wakacji i muszę przyznać, że dawno żadna gra tak mnie nie wciągnęła.

Fabuła nie należy do najbardziej ambitnych na świecie, ale jest ciekawa. Wciąga. Gra się dalej, bo człowiek jest ciekawy, czym jeszcze zaskoczą nas twórcy. Pierwszy raz zdarzyło mi się też, że wypełniałam wszystkie misje poboczne, żeby czasem zbyt szybko nie skończyć gry:P. Sama fabuła rozwija się stopniowo, z czasem misje robią się coraz trudniejsze, ale i nasz Cole zdobywa coraz więcej umiejętności (moja ulubiona moc - burza błyskawic. To było coś!). Czasem trzeba troszkę pomyśleć, zwłaszcza jeśli mamy pokonać wroga, który ma nad nami znaczną przewagę liczebną. Podobały mi się takie misje, miałam potem niemałą satysfakcję z tego, że w końcu udało mi się je wykonać.

Co do samej rozgrywki - jak dla mnie rewelacja. Skakanie po dachach, jazda na przewodach, latanie - coś cudownego. Grafika nie jest rewelacyjna, ale jest miła dla oka, ludzie i miasto są przedstawieni realistycznie. Plus komiksowe wstawki, którymi raczą nas twórcy od czasu do czasu - rewelacyjny zabieg, uwielbiam takie motywy i jak dla mnie za same filmiki zrealizowane w taki sposób twórcom należy się spora pochwała. Muzyka - nie przeszkadza, czasem jest lepsza, czasem gorsza, mniej lub bardziej klimatyczna, ale kawałek "Silent Melody" wykonywany przez grupę Working For a Nuclear Free City jest moim zdaniem boski (można go usłyszeć podczas napisów końcowych, które też są zrezlizowane w bardzo fajny sposób). Co do rzeczy końcowych - po napisach możemy kontynuować rozgrywkę i dokończyć misje, których nie udało nam się wykonać wcześniej. Fajnie. Misje co prawda wykonałam wszystkie, ale na pewno będę grać dalej, choćby po to, żeby znaleźć wszystkie odłamki z wybuchu, no i w końcu zdobyć platynowe trofeum:P.

Co do głównego bohatera - jest paskudny, ale z czasem człowiek przyzwyczaja się do niego i powiem szczerze, że osobiście bardzo go polubiłam. Od nas oczywiście zależy, czy Cole stanie się bohaterem, czy Niesławnym (o polonizacji za chwilę). W pewnym momencie jednak fabuła idzie w takim kierunku, że dzieją się rzeczy, których się totalnie nie spodziewaliśmy (przynajmniej ja), a kilka ostatnich minut gry wywraca wszystko do góry nogami i nadaje zupełnie nowy sens temu, co działo się przez całą wcześniejszą rozgrywkę. Lubię takie zabiegi i tym inFamous całkowicie mnie kupiło. Może i zakończenie jest typowe i 'już było', 'ktoś to wcześniej wymyślił', 'nic nowego' (uwagi z forów internetowych), ale nie zmienia to faktu, że w połączeniu z całością fabuły tworzy coś - moim zdaniem - wyjątkowego i ciekawego. Wiele było momentów, w których się wzruszyłam, których się nie spodziewałam i które zmieniały moje podejście do poszczególnych bohaterów. Z racji tego, że w grze tego typu nie spodziewałam się fabuły w ogóle, było to spore zaskoczenie.

Polonizacja - położyli ją na całej linii. Beznadziejny dubbing (chyba tylko Zeke ma w miarę normalny głos), źle przełożone dialogi (niekiedy nie oddają sensu wypowiedzi, wielu rzeczy nie da się spolszczyć na siłę, a oni właśnie to robią), problemy z nazwami własnymi - chociaż przetłumaczenie Ray Sphere jako Kula Promieni bardzo mi odpowiada. Głos Cole'a brzmi, jakby urwał się spod budki z piwem, a Trish zupełnie beznamiętnie. Czy Cole ma 50 lat, że podłożono mu taki głos? Czy jest zbirem, karczkiem albo dresem? Nie sądzę. Spory minus za to, co zrobiono z dubbingiem, niestety.

Ogólne wrażenia z gry są jak najlepsze - owszem, było kilka zgrzytów (Cole włażący za tekstury, niektóre misje powtarzały się po kilka razy, choć to takie czepianie się na siłę, bo np. uruchamianie przekaźników, gdzie trzeba było skakać po dachach i kablach na czas, sprawiało mi mega frajdę). Nieraz zestresowałam się do tego stopnia, że miałam ochotę złamać pada, ale to bardziej przez własną głupotę (jak się ósmy raz z rzędu nie da misji wykonać, to raczej nie jest wina gry, a gracza:P). Ostatecznie jednak inFamous jest jedną z niewielu gier w moim zyciu, do których na pewno jeszcze nieraz powrócę - choćby po to, żeby tym razem przejść grę jako Niesławny, a nie jako Bohater:P i przejść ją w wersji angielskiej!

Ocena: 9/10

Plany czytelnicze na święta

Autor: Anya 02:26

Jak wiadomo, święta to czas miłości, optymizmu i radości, w związku z czym postanowiłam nabyć dwie (pozornie) optymistyczne książki. Oto pierwsza z nich, która skusiła mnie - przyznam się szczerze - śliczną okładką, a zaraz później ciekawym streszczeniem.

Brigid Pasulka - "Dawno, dawno temu i prawie naprawdę"

Nie dość, że ma śliczną okładkę, która od razu przywodzi na myśl baśniowe klimaty, to w dodatku sam tytuł sprawił, że zaczęłam się zastanawiać. Jak to - prawie naprawdę? Streszczenie tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że chcę przeczytać tę książkę.

"W przeddzień II wojny światowej w góralskiej Półwsi młody człowiek zwany Gołębiem zakochuje się w dziewczynie słynącej z niebiańskiej urody. Rodzicom Anielicy Hetmańskiej oferuje swoje złote ręce i przemienia ich skromną chatę w piękny dom, tym samym torując sobie drogę do serca wybranki. Potem jednak wybucha wojna, która przecina zaloty, opóźnia małżeństwo i wywołuje zamieszanie w życiu obojga młodych. Po jej zakończeniu zakochana para postanawia opuścić wieś, skuszona obietnicą nowego życia w Krakowie.

Niemal pięćdziesiąt lat później ich wnuczka Beata powtarza tę powojenną wędrówkę, by szukać nowego życia w bajecznym mieście, które zna z opowieści babci. Jednak zamiast domniemanego dobrobytu Nowej Polski odkrywa miasto uwięzione między przeszłością a przyszłością. Zamieszkuje u obdarzonej ostrym językiem kuzynki Ireny i jej ekstrawaganckiej córki Magdy i usiłuje znaleźć swoje miejsce zarówno w Krakowie ostatniej dekady XX wieku, jak i w sieci trudnej miłości łączącej Irenę i Magdę. Jednak nieoczekiwane wydarzenia – miłości, tragedie i cuda – mogą zmienić życie Beaty i otworzyć jej oczy, pozwalając dostrzec w innym świetle historię rodziny i kraju, a także wybrać własną drogę w życiu."

To brzmi tak magicznie, że chyba bardziej się nie da. Czuję, że potrzebuję takiej książki.

Kolejna pozycja zainteresowała mnie znów jedynie opisem, bo projekt okładki jakoś szczególnie uwagi nie przykuwa. Niemniej jednak podejrzewam, że może być ciekawą lekturą, dlatego i tę książkę postanowiłam kupić.


Eric-Emmanuel Schmitt, "Marzycielka z Ostendy"

Nazwisko autora obiło mi się o uszy - wg Google ponoć w Polsce znany, ale ja nie miałam wcześniej przyjemności. Tak to jest, jak się czyta same Dukaje i Axelsson. Niemniej jednak z ciekawością przyjrzałam się innym jego dziełom i wydają się być interesujące, może w przyszłości i z nimi się zapoznam. Na początek jednak "Marzycielka".

"Kim jest marzycielka z Ostendy? Starą, samotną kobietą czy osobą, która odrzuciła lęk i zagrała z losem o najwyższą stawkę? Położywszy na szali własne szczęście, zaryzykowała i zrealizowała swe największe pragnienie. Nagrodą była miłość. Pięć opowiadań. Pięć marzeń. Pięć historii. Potęga pamięci, miłości, a może dotyku? Uczucie silniejsze niż upływający czas. Piękno odkryte w słowach, małżeństwo scalone przez śmierć, książka obarczona fatum, a wreszcie pamięć, jedyny strażnik naszych wspomnień. Literatura, która przywraca wiarę w marzenia. Bohaterowie najnowszych opowiadań Erica-Emmanuela Schmitta są zwyczajnymi ludźmi. Wyróżnia ich jedno - ryzykują, by spełnić swoje marzenia. Nie zawsze wygrywają, ale gdy już im się uda - nic nie może stanąć na ich drodze do szczęścia. Są podobni do nas, bo przecież wszyscy mamy pragnienia. Te małe, codzienne i ogromne, o podboju świata. O tym, że warto w nie wierzyć, nie trzeba nikogo przekonywać."

Taka książka chyba przydałaby się każdemu z nas, niezależnie od pory roku czy etapu w życiu. Mnie na pewno się przyda, książki potrafią mnie zmotywować lepiej niż cokolwiek innego. Szczegółowe opinie wydam jednak po przeczytaniu obydwu pozycji.